- To było traumatyczne. Na oddziale zawarłem przyjaźnie. No i niestety, ci ludzie odeszli. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego takie sytuacje w ogóle są możliwe, buntowałem się. Cały czas szukałem sensu życia. I wreszcie przyszła odpowiedź. Skoro coś takiego mnie spotkało, to mogę to doświadczenie wykorzystać i pójść na medycynę. Całą złość przekułem w uczenie się. Maturę pisałem 4, 5 miesięcy po przeszczepie szpiku kostnego. Byłem na morfinie, miałem kłopoty z pamięcią, naprawdę trudno mi było się uczyć. Ale każdego dnia próbowałem walczyć o normalną codzienność, nie leżeć w łóżku. Nie siedzieć. Dziś myślę, że jestem szczęściarzem, bo na mój nowotwór jednak znalazły się leki. Pech mój zaś polegał na tym, że jedno na 41 dzieci ma wznowy w trakcie leczenia. Dowiedziałem się tego od lekarki, która wtedy pisała doktorat i te dane pokazały badania przez nią zrobione - opowiada.
Choroba nowotworowa? Może być wznowa...
Pierwsza hospitalizacja trwała 1,5 miesiąca, ale gdyby tak solidnie policzyć, to w szpitalu Wojtek przeleżał 365 dni w ciągu dwóch lat. Najgorszych w jego krótkim życiu. Kiedy powinien zakochiwać się, całować z dziewczynami, chodzić na prywatki.
- Dopiero po paru miesiącach przyszła cicha akceptacja. Nie widziałem innego świata poza szpitalnym odziałem na onkologii dziecięcej. Załamałem się, gdy mimo intensywnego leczenia, nastąpiła progresja choroby. Wówczas zdecydowano o autoprzeszczepie szpiku kostnego. Niestety, 2 lub 3 miesiące potem pojawiła się wznowa – wspomina Wojtek.
Gdy skończył 18 lat, wylądował na oddziale dla dorosłych. Schematy leczenia dziecięcego pokrywały się ze schematami leczenia dorosłych. Pacjent przestał reagować na leki. Jednocześnie w trakcie radioterapii znów pojawiła się progresja choroby. Przerwano więc naświetlania. W Poznaniu podjęto decyzję o leczeniu ratunkowym za pomocą przeciwciał określonego typu - nowoczesnego leku; niestety, kuracja wtedy nie była refundowana. Dopiero kilka miesięcy później stała się dostępna dla pacjentów chorych na chłoniaka Hodgkina.
I stał się pierwszy cud. Ludzie ze Złotowa i internetu zebrali na leczenie Wojtka zaporową kwotę. Do dziś czuje wzruszenie, gdy opowiada o fundacji Złotowianka.
Potem stał się kolejny cud. W zasadzie po dwóch dawkach przeciwciał choroba całkowicie cofnęła się. Bez objawów ubocznych, bez spadków masy ciała.
Ale ponieważ jego choróbsko było wcześniej bardzo oporne na leczenie, od razu po podaniu przeciwciał zaplanowano przeszczep szpiku od dawcy niespokrewnionego. Wcześniejsze leczenie za pomocą autoprzeszczepu nic przecież nie dało.
Wojtek nagrywa w tym czasie vloga. I jest nominowany do nagrody Grand video World, konkursu organizowanego przez redakcję „Press”. Ale przegrywa z Sylwestrem Wardęgą 50 głosami czytelników.
Z pacjenta w studenta medycyny
Po pierwszej progresji choroby, kiedy marzenia o szybkim powrocie do szkoły legną w gruzach, na oddziale bawi się z małymi pacjentami. Jest najstarszy, czyta sześcio – i siedmio- latkom bajki.
- Sprawiało mi to niesamowitą frajdę i zrozumiałem, że pomagając komuś, pomagam także sobie. Ta pomoc była iskierką radości. I pomyślałem, że skoro tyle czasu spędziłem w szpitalu, to powinienem zostać lekarzem. Pamiętam, że powiedziałem to mamie na korytarzu szpitalnym. Przytaknęła. Dopiero długo później przyznała, że nie wierzyła, że zmienię kierunek zainteresowań i pójdę na studia medyczne. Gdy wiedziałem już, że mam tak trudny nowotwór, zmagałem się z mnóstwem sportowej złości. I postanowiłem, że jak sportowiec pokażę innym, że coś mogę mimo choroby. I całe wkurzenie sportowe wykorzystam, by pomagać innym, zostanę lekarzem. Miałem nauczanie indywidualne, wstawałem o godz. 6 rano i uczyłem się. Byłem bardzo radykalny: albo studia medyczne, albo nic – opowiada Wojtek.
Na medycynę nie dostaje się za pierwszym razem. Idzie więc studiować chemię w Poznaniu. Jednak taki półśrodek nie zadowala go.
- Czułem się nieszczęśliwy. Ze studiowania chemii zrezygnowałem po pierwszym półroczu i cały wysiłek włożyłem w poprawienie wyników matury. Dostałem się na studia lekarskie do Łodzi. Uczyłem się, jak pracować na oddziale, który tak dobrze poznałem jako pacjent. Teraz byłem studentem na praktykach i szlag mnie trafiał, że rodzice dzieci chorych onkologicznie śpią pod łóżkami, a w maleńkiej sali przebywa 8 osób. Urządziłem więc zbiórkę na remont oddziału. Udało się zebrać 15000 zł. Gdy jednak poznańskie firmy dowiedziały się o tej akcji, udało się stworzyć kolejną akcję - Rogalowe. Sprzedawało się rogale świętomarcińskie, a cały dochód szedł na Stowarzyszenie Dzieciaki Chojraki na rzecz Kliniki Onkologii, Hematologii i Transplantologii Pediatrycznej Szpitala Klinicznego im. Karola Jonschera w Poznaniu. W ten sposób zostało zebrane kilkaset tysięcy złotych. Cieszę się, że obecnie w Poznaniu jest nowa nowa klinika onkologii dziecięcej. I dzieci mają lepiej niż ja miałem – wspomina Wojtek.
Już na pierwszym roku studiów działa w studenckim kole naukowym. Na trzecim dostaje grant badawczy. Przygląda się szpiczakowi mnogiemu. Pisze też dwa artykuły naukowe. Na szóstym roku studiów zostaje przewodniczącym studenckiego koła medycyny molekularnej.
Wyprawia się także z 26-letnim przyjacielem, który ma za sobą raka jelita grubego, na pielgrzymkę rowerową do Santiago de Compostela. W ten sposób zbierają pieniądze na fundację onkologiczną.
Skąd u niego ta wiara, skoro w trakcie leczenia wielokrotnie zastanawia się, czy w ogóle Bóg istnieje, jeśli dopuszcza do takiego cierpienia? Do dziś nie znajduje na to pytanie odpowiedzi. Niemniej wierzy, a wiara dodaje mu sił.
Na studiach odkrywa łódzkich dominikanów. W kamienicy przy klasztorze poznaje swoją przyszłą żonę - Justynę.
- Jest moją inspiracją, sama rozpoczęła specjalizację z wymagającej dla kobiet dziedziny. Poza medycyną ma sporo pasji i uczy mnie, że warto rozwijać się w wielu kierunkach. Daje obecność, miłość. Jest obok. Bez niej nie byłoby grantów naukowych. Miałem tylko 1,5 tygodnia na złożenie dokumentacji. Bardzo mnie motywowała. Wspierała także pomysł rowerowej pielgrzymki. Również finansowo, bo jeszcze nie pracowałem, a ona już pracowała. Odwzajemniam jej olbrzymie wsparcie i miłość – zapewnia Wojtek.
Poczucie śmiertelności, które kiedyś tak przerażało, którego nie rozumiał i nie wiedział kompletnie, jak sobie z nim radzić, doprowadziło do doceniania życia w najmniejszych przejawach.
- Utrzymuję dobre relacje z najbliższymi, dzwonię do babci, do rodziców, do teściów, bo nic nie trwa wiecznie. Naprawdę doceniam życie – mówi wzruszony.
Kiedyś pacjent, dziś lekarz
Kiedyś postrzegał lekarzy jako superbohaterów: w fartuchach wchodzą do sali pełnej chorych ludzi i leczą. Nieśmiertelni. Dziś już wie, że to żadni bogowie, lecz zwykli ludzie, którzy muszą odpocząć, zadbać o swoje zdrowie i psychikę.
Sam dużo spaceruje, nie bombarduje się negatywnymi informacjami ze świata. Codziennie stara się medytować. Spotyka się ze znajomymi. Również po to, żeby cieszyć się wspólnie wypitym piwem.
A jednak... Z tyłu głowy cały czas czai się lęk. Czy TO nie wróci?
Wojtek: - Powtarzam sobie: przecież jest ok, jestem zdrowy. Jeśli zaś tylko poczuję, że coś jest nie tak, natychmiast idę do lekarza. Ten zazwyczaj uspokaja. Pierwsze zarobione pieniądze przeznaczyłem na psychoterapię. By nie przenosić swojej traumy na najbliższych. Z perspektywy czasu uważam, że wielka szkoda, że nie miałem wsparcia psychologicznego w chorobie. Chciałbym zaapelować do pacjentów onkologicznych: nie bójcie się skorzystać z profesjonalnej opieki psychologicznej.
I stanowczo podkreśla, że cierpienie nie "ubogaca", ani nie "uświęca".
- Nigdy nie chciałem cierpieć i nigdy już nie chciałbym cierpieć – zapewnia.
Wojtek planuje długie i szczęśliwe życie. Normalne.
- Po pierwszych próbach zbawienia całego świata zrozumiałem, że nie jestem w stanie tego zrobić, wyleczyłem się z bycia zbawicielem. Marzyłem o wynalezieniu leku na raka. O tym, że skończę medycynę, pójdę do laboratorium i odkryję nowy lek i uzdrowię wszystkich. No, ale jak zobaczyłem, na czym polega praca naukowa, zrozumiałem, że to nie jest takie proste, albo nawet niemożliwe w tym momencie. Niemniej cały czas mam nadzieję, że z mojego powodu świat stanie się lepszym miejscem do życia - mówi.
Mnóstwo dobrych ludzi
Choroba pokazała, na co ludzi stać. Na przykład siostrę. Jest starsza od Wojtka i w chorobie bardzo go wspierała wraz z ówczesnym narzeczonym, a obecnie mężem.
- Najbardziej mnie ujęła, gdy taki schorowany po chemioterapii złapałem rotawirusa, a ona zmieniała mi podkłady. Doceniam, że wtedy była ze mną. Narzeczony siostry przychodził do mnie na oddział. Od wielu osób dostałem mnóstwo wsparcia. A gdy niedawno dałem post na Facebooku, że wracam na oddział jako lekarz, zainteresowanie mnie przerosło. Dziękuję wszystkim za wsparcie. Chciałbym zmotywować ludzi w najgorszym położeniu: kochani, wszystko może się udać – mówi Wojtek.
Pamięta, jak profesor Katarzyna Derwich zauroczyła go, gdy wrócił na oddział z sepsą, miał 40 ° gorączki. Opowiedziała mu, że od dziecka chciała być lekarzem i dawała zastrzyki misiom. Kochana kobieta, świetny praktyk. Pamięta też pielęgniarkę, sypiącą dowcipami. Personel szpitala to wspaniali ludzie.
- Dziś odwdzięczam się za całe dobro, wspieram w Poznaniu akcję „Drużyna szpiku”. Działam jako wolontariusz Fundacji Pokonaj Chłoniaka – wylicza.
A, i jeszcze uwielbia czytać. W pandemii przeczytał 52 książki. Bo postanowił, że będzie czytał jedną tygodniowo. W pewnym momencie już miał trochę dość czytania. Ale może przez to ciągłe obcowanie z książkami teraz chodzi mu po głowie spisanie własnej historii?
Wojtek: - Posługując się własnym przykładem, chciałbym motywować innych do działania, do pokonywania trudności. Dzięki dobrym ludziom, szcz
Źródło: zdrowie.pap.pl
Napisz komentarz
Komentarze